Teatr Telewizji TVP

„Trzy razy Fredro” – Jerzy Stuhr: to będzie „duży balet”

– Jako młody aktor grałem w „Zemście”, a jako bardzo dojrzały Radosta w telewizyjnych „Ślubach panieńskich”. Wiem, że zwłaszcza „wędzidło” wiersza wymaga dużej technicznej wprawy. Aktor-amator połamałby sobie zęby – mówi Jerzy Stuhr, reżyserujący jednoaktówkę „Świeczka zgasła” w ramach spektaklu „Trzy razy Fredro”.

Co jest tak atrakcyjnego w sztukach Fredrze, że ciągle są chętnie grane mimo anachroniczności intrygi i postaci?

– Nie odbieram intrygi u Fredy jako anachronicznej, choć język czasem bywa anachroniczny. Atrakcyjna jest dla mnie u niego wiarygodność psychologiczna. Związki między postaciami są niewiarygodnie prawdziwe. Tyle tylko, że trzeba do nich dotrzeć przez wiersz lub przez trudną językowo prozę. W sztuce, którą robię, sytuacja jest bardzo ciekawa.
 
Przybliżmy ją przyszłym widzom…

– Intryga polega na tym, że mężczyzna myśli, że musi spędzić czas z jakąś mało atrakcyjną panią, a ona się okazuje bardzo atrakcyjną panią. I on sobie myśli: „Ja głupi, straciłem tyle czasu…”. To duże wyzwanie telewizyjne, bo już sam tytuł utworu, „Świeczka zgasła” nie jest zbyt atrakcyjny dla nośnika, jakim jest telewizja. No bo co? Gaśnie świeczka, nic nie widać, a my chcemy tu coś pokazać, noktowizorami, czy jak? Drugie wyzwanie jest takie, że w tej półciemności bohaterowie się nie widzą, choć są w jednym wnętrzu. Jaki perfidny jest ten Fredro! Do czego zmusza inscenizatorów! Nie dość, że ciemno, to jeszcze bohaterowie mają się nie rozpoznać i widz ma mieć takie wrażenie. Jak ułożyć ten zawijas, żeby było i komediowo i realistycznie jednocześnie?

Jednak niemożność rozpoznania kogoś, bo jest ciemno, albo świeczka dogasa, było możliwe w epoce przedelektrycznej, dziś raczej w tej postaci się nie zdarza…

– Tak, dlatego gdy ktoś na początku zapytał mnie, czy chcę tego Fredrę uwspółcześnić, powiedziałem, że mowy nie ma. Chcę zachować kostium z epoki, bo on uwiarygodnia tę sytuację. Z panią Sobańską – scenografem, widzimy to w pełnym sztafażu kostiumowym.

Czy zgodzi się Pan, że klasyczna forma fredrowska tekstu wymaga wyjątkowo dobrych aktorów?

– Tak, bo forma fredrowska wiąże, zobowiązuje. Jako młody aktor grałem w „Zemście”, a jako bardzo dojrzały Radosta w telewizyjnych „Ślubach panieńskich”. Wiem, że zwłaszcza „wędzidło” wiersza wymaga dużej technicznej wprawy. Aktor-amator połamałby sobie zęby. Poza tym dodatkowe wyzwanie tkwi także w tym, że w tej jednoaktówce Fredro jest autoironiczny, żartuje sam z siebie i sam ze sobą. Parodiuje siebie samego jako pisarza w postaci człowieka, który na swoje nazwisko uwodzi młodą damę, chwaląc się, że jest pisarzem. No i nie zapominajmy, że to nie jest przeniesienie do telewizji spektaklu już granego, czyli przećwiczonego przez aktorów, ale premiera.

Czy jest jakaś interakcja między reżyserami trzech jednoaktówek, czy pracujecie w izolacji?

– Z tego co wiem, będzie bardzo duży rozrzut inscenizacyjny. Słyszałem plotki, że pan Grabowski tak chce otworzyć swoją inscenizację, żeby wyjść do widza i współgrać z nim. Jak rozumiem, całość ma się rozwijać. My rozpoczniemy tę triadę formą najbardziej zwartą i u nas nawet publiczność będzie najbardziej ukryta, a następnie tego wieczoru udział publiczności będzie rósł. Sam jestem ciekaw, co koledzy Grabowski i Englert wymyślą. Ostatecznie tytuł „Świeczka zgasła” zobowiązuje, więc w mojej części publiczność będzie „majaczyć”, nie wiadomo czy jest, będzie raczej słyszalna niż rozpoznawalna wzrokowo. I nie będzie normalnie usadzona na widowni, ale upychana grupkami po kątach.

Ten rozwojowy charakter widowiska wyraża się też w liczbie aktorów w poszczególnych jednoaktówkach…

– Tak, my zaczynamy skromnie, od dwojga tylko aktorów, a w kolejnych odsłonach będzie ich coraz więcej.

Widzi Pan przyszłość dla tej nowej formuły Teatru Telewizji na żywo?

– No cóż, przyniosło to Teatrowi Telewizji milionową widownię, więc co tu dużo gadać. Poza tym, to napięcie, które jest w zespole wykonawczym, gdzieś tam przerzuca się przez obiektyw kamery i szklaną szybę telewizora. Minusem jest to, że traci się pewne efekty, które przy dzisiejszej technice można by uzyskać przy typowej rejestracji spektaklu. Jest też inny cykl pracy wymagający dużo prób kamerowych. Zespół kamerzystów i realizator będą się uczyć, gdzie co i kiedy wbijać. Będą się uczyć, gdzie jedna kamera ma uciekać przed drugą. To będzie „duży balet” do wykonania. Zupełnie inaczej było, kiedy robiłem teatry telewizyjne jedną kamerą, jak na planie filmowym.

Przed wielu laty te trzy jednoaktówki zrealizował w telewizji Andrzej Łapicki. Czy w swojej pracy w jakiś sposób Pan to uwzględnia?

– Może tylko w ten sposób, że idę ta samą drogą, może z tą różnicą, że u mnie są trochę młodsi bohaterowie.

Czy emisja z Katowic i Krakowa, nie tylko z Warszawy, to nawiązanie do dawnej aktywności ośrodków regionalnych w realizacji widowisk Teatru Telewizji?

– W pewien sposób, tak. Mój ośrodek krakowski był w tym tak mocny, że w młodości prawie nie wychodziłem ze studia telewizyjnego, bo robiliśmy sztukę za sztuką. Rano szedłem do teatru na próbę, po południu do telewizji i z powrotem do teatru na spektakl. Także Katowice były mocne, zrobiłem tam całego mojego wojaka Szwejka i dlatego znam tamtejszą ekipę, jestem z nią zaprzyjaźniony.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz