Teatr Telewizji TVP

Władysław Kowalski: poezja gdzieś zniknęła

– Scena żywa wymaga wyrazistszych środków, głośnego mówienia, film podobnie. W Teatrze Telewizji było miejsce na umiarkowane środki wyrazu. Kamera dawała zbliżenia twarzy, bliski mikrofon pozwalał na naturalne mówienie – mówi Władysław Kowalski.

Będzie Pan przez najbliższy miesiąc towarzyszył widzom TVP Kultura w ramach „Miesiąca z Władysławem Kowalskim”. Na początek zobaczymy Pana w tytułowej roli w „Wujaszku Wani” Antoniego Czechowa, przedstawieniu Teatru Telewizji, które wyreżyserował w 1980 roku Aleksander Bardini….

– Bardzo sobie cenię to, że zagrałem prawie wszystkie najważniejsze role męskie w sztukach Czechowa. Ktoś nawet napisał, że jeśli w Anglii Szekspir, to Gielgud, a jeśli Czechow w Polsce, to Kowalski. Jeden taksówkarz komplementował mnie, że „świetnie gram tych ruskich arystokratów”. Literatura rosyjska „trzymała się mnie”, bo grałem też w tekstach Dostojewskiego i Bułhakowa. Co do „Wujaszka Wani”, to jest to rzecz o idealiście, który traci złudzenia co do ludzi. I do kobiet i do mężczyzn. Utrata złudzeń, to bardzo charakterystyczny motyw czechowowski. Zaczął Pan drogę zawodową na przełomie lat 50-tych i 60-tych w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku czyli trafił Pan w środek czegoś, co ma dziś swoje odrębne, legendarne miejsce w historii polskiego teatru powojennego. Dyrekcja Zygmunta Hubnera, głośne przedstawienia „Kapelusza pełnego deszczu”, „Smaku miodu”, obecność, kreacje Zbigniewa Cybulskiego, Bogumiła Kobieli, Edmunda Fettinga, Elżbiety Kępińskiej… – Tak, to było fascynujące środowisko. W ogóle na Wybrzeżu było inne powietrze, jak na tamte czasy. Był inny klimat społeczny, było trochę koloru, morze, port, hala w Gdyni pełna zagranicznych towarów. To tworzyło obłok innej nadziei w szarym, ołowianym otoczeniu reszty kraju. No i teatr Hubnera, który był człowiekiem odważnym, bezkompromisowym, więc szybko został stamtąd wyrzucony. A przecież stworzył być może najlepszy w tamtym czasie teatr w Polsce. Wprowadził na polską scenę nieznaną wcześniej współczesną literaturę amerykańską, Osborne’a, Delaney, Gazzo. Publiczność ciągnęła do teatru, a z mojego debiutanckiego przedstawienia w „Smaku miodu” pamiętam, że widownia była tak pełna, że część widzów siedziała na scenie. Z tym spektaklem pojechaliśmy do Paryża na festiwal. Miałem wrażenie, że śnię, iż coś takiego jak ten kolorowy Paryż istnieje na świecie. Kiedy po powrocie dojechałem z lotniska na plac Konstytucji, załamałem się szarością Warszawy, a w powietrzu wisiała beznadzieja. Szybko wsiadłem w pociąg i pojechałem do Trójmiasta, do Sopotu, gdzie mieszkałem. I tu już była inna atmosfera. Chciało się cieszyć życiem, śmiać i pracować.

W tym czasie rozpoczął Pan współpracę z Teatrem Telewizji…

– Teatr Telewizji dawał walor różnorodności kontaktów z kolegami aktorami spoza własnego zespołu. W 1963 roku Jerzy Antczak obsadził mnie w roli Toma w „Szklanej menażerii” Tennesee Williamsa, co przetarło mi szlak na tej scenie. Sporo też grałem w sztukach Ibsena. Bardzo bogata była oferta teatru telewizji. Choćby wspomniany Czechow i inni autorzy rosyjscy Było w nim też dużo poezji, choćby „Pan Tadeusz” Hanuszkiewicza w odcinkach-księgach.

W Teatrze Telewizji mógł Pan wykorzystać kameralność swojego wyciszonego aktorstwa…

– To prawda. Scena żywa wymaga wyrazistszych środków, głośnego mówienia, film podobnie. W Teatrze Telewizji było miejsce na umiarkowane środki wyrazu. Kamera dawała zbliżenia twarzy, bliski mikrofon pozwalał na naturalne mówienie.

Występował Pan też w telewizyjnych widowiskach poetyckich…

 – Między innymi w ramach tzw. Estrady Poetyckiej. Realizator zbierał kilkoro aktorów, aby przez godzinę mówili wiersze do kamery. Dziś to niewyobrażalne. Poezja w ogóle zniknęła z telewizji. Po rolach u Antczaka miałem kilka lat posuchy, jeśli chodzi o większe role. Aż do 1966 roku, kiedy to Józef Słotwiński zaangażował mnie do roli Jana w „Żeglarzu” Szaniawskiego. A potem już poszło dziesiątkami ról.

Które Pan ceni sobie najbardziej?

– Poza wspomnianym Tomem, rolami w sztukach Czechowa, także Don Pedra w „Martwej królowej” Henri de Montherlanta czy tytułową w „Szewskiej pasji Filipa Hotza” Frischa, do którego miałem szczęście, bo w jego sztuce „Andorra” debiutowałem w teatrze.

W 1975 roku przyszedł Pan do Teatru Powszechnego i od razu dostał Pan rolę w głośnej inscenizacji Andrzeja Wajdy „Sprawy Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej…

– Najważniejsze było to, że po latach znów mogłem pracować z Hubnerem, który objął ten teatr. „Sprawa Dantona” zainaugurowała działalność Teatru Powszechnego po kilkuletnim remoncie, więc zespół aktorski nie był jeszcze zgrany, nie znaliśmy się dobrze, nie graliśmy się ze sobą, więc przedstawienie wibrowało prawda, nie było jeszcze rutyny. To trudniej uzyskać w zespole utartym od lat. Potem trudno było przeskoczyć tak wysoko ustawioną poprzeczkę. Kanty, niedotarcia dodawały autentyczności, cennego elementu improwizacji. Trudno było grać tekst Przybyszewskiej. Pozbawiony jest psychologii, dość papierowy w czytaniu i trzeba tchnąć w niego życie, emocje. Do tego w nowo otwartym teatrze przez wiele miesięcy graliśmy tylko to jedno przedstawienie, więc żyliśmy nim na co dzień. Było to przy tym bardzo polityczne przedstawienie o tym, jak rewolucja pożera własne dzieci. Dlatego były problemy z uzyskaniem zgody władz na ten spektakl. A kiedy już doszło do premiery, przychodzili na niego wtedy partyjni dygnitarze. Może oglądali w tym siebie? Temat skupiał się wokół problemów: ścinać nie ścinać, zamykać nie zamykać, jakich środków walki politycznej używać.

Nie można nie wspomnieć o Pana udziale w popularnych serialach telewizyjnych: w „Stawce większej niż życie”, w „Kolumbach”, w sensacyjnym serialu „SOS”...

– W „Stawce” to był epizodzik w jednym odcinku. W „Kolumbach” – jedna z głównych ról. Pamiętam jak ludzie obserwujący plan, gdy kręcone były sceny z powstania warszawskiego, reagowali wzruszeniem na nasze mundury i biało-czerwone opaski. To było 25 lat po wojnie i wielu byłych powstańców nie miało jeszcze pięćdziesiątki, a często nawet czterdziestki. Może to byli oni? Pracę przy „SOS”, serialu podobnego trochę w konwencji do „07 zgłoś się”, gdzie grałem główną rolę śledczego dziennikarza, wspominam mile z dwóch powodów. Po pierwsze, z powodu reżysera Jerzego Sztwiertni. Po drugie, serial kręcony był w Trójmieście i mogłem trochę sentymentalnie powrócić do pięknego okresu moim życiu – sezonu pracy w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku 1959/60.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński

Władysław Kowalski – ur. 24 lutego 1936 roku w Żurawcu. Po ukończeniu warszawskiej PWST zadebiutował w roli Chucha w spektaklu „Kapelusz pełen deszczu” Michaela Vincente Gazzo w reż. Andrzeja Wajdy w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, gdzie występował do 1960. Następnie pracował na deskach teatrów warszawskich: Ateneum (1960–1974) i Powszechnego (1974–2005), tworząc wiele wybitnych kreacji, m.in. jako Don Pedro w „Martwej królowej” H. de Montherlanta czy Kiryłowa w „Biesach” F. Dostojewskiego, „Zemście” A. Fredry, „Sprawie Dantona” St. Przybyszewskiej, „Kordianie”. Liczne kreacje w Teatrze Telewizji, m.in. w realizacjach A. Czechowa, H. Ibsena, a także „Kordianie” J. Słowackiego, „Szklanej menażerii” T. Williamsa. Od 2005 jest aktorem Teatru Dramatycznego im. Gustawa Holoubka w Warszawie. W latach 80. XX w. pedagog Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. W filmie zadebiutował w „Rozstaniu” W. J. Hasa (1961). Zagrał też m.in. w „Rozwodów nie będzie”, „Złoto”, „Trzeba zabić tę miłość”, „Szpital Przemienienia”, „Dreszczach”, „Oszołomieniu”, „Medium”. Laureat Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza – przyznawanej przez redakcję miesięcznika „Teatr” – za sezon 1994/1995, za rolę Podkolesina w „Ożenku” Nikołaja Gogola w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera w Warszawie. Podczas VIII Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach w 2003 odcisnął swoją dłoń na Promenadzie Gwiazd.